Po ostatnim poście (który można przeczytać tutaj) w komentarzach posypały się na mnie gromy ze strony lekarzy – czytelników mojego bloga, że – w skrócie rzecz ujmując – podaję za mało szczegółów, żeby można było przeanalizować poprawność leczenia i zweryfikować sposób rozumowania biegłych.
Za wszystkie komentarze – te i wszystkie inne – jestem niezmiernie wdzięczna, bo po pierwsze pozwalają mi doskonalić się w niełatwej sztuce pisarskiej (jak ująć w małej objętości tekstu maksymalnie dużo treści…), po drugie, zmuszają do spojrzenia na problem po raz kolejny, tym razem z punktu widzenia medyków, a po trzecie wreszcie – nieustannie poszerzają moją (i innych czytelników) wiedzę medyczną.
Nie da się jednak w omówieniu sprawy na blogu ująć wszystkiego, włącznie z zeznaniami świadków i wynikami badań analitycznych.
Tamten post nie był też case study do dyskusji na zajęciach ze studentami medycyny. Chodziło mi o prosty przekaz: choćby pacjent był ciężko chory, to nie można go leczyć źle, niezgodnie z aktualną wiedzą medyczną. I nie mam na myśli trudnego zagadnienia odstąpienia od uporczywej terapii, tylko zwykłą ludzką i lekarską przyzwoitość oraz etyczne postępowanie.
Jeśli leczenie pacjenta jest dalekie od profesjonalnego, to nie można przecież twierdzić, że nie pogorszyło szans pacjenta na wyleczenie lub przynajmniej przedłużenie życia. Złe leczenie zawsze naraża pacjenta co najmniej na niebezpieczeństwo ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, jeśli nie utraty życia. „Narażenie” to coś innego niż „spowodowanie”. Gdy pacjent jest bardzo poważnie chory, od lekarza nie oczekuje się cudu, a zatem i nie oskarża go o spowodowanie śmierci w sytuacji niepowodzenia w leczeniu.
Nadzieja umiera ostatnia. Najwyraźniej jednak nie dla niektórych biegłych, którzy pozwalają sobie – zahaczając o granice absurdu – bronić do upadłego postępowanie kolegów po fachu.
Opinia biegłych, którzy wytknęli liczne błędy w leczeniu opisywanym w moim poście, sporządzona była na potrzeby postępowania karnego, i to nie jest bez znaczenia. Jak już pisałam, w większości przypadków nie jestem fanką kierowania spraw dotyczących błędów lekarskich do prokuratora. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że aby uzyskać wyrok skazujący w postępowaniu karnym trzeba przełamać zasadę domniemania niewinności, udowodnić winę konkretnemu lekarzowi. Do tego celu potrzebna jest co najmniej „mocna” opinia biegłego. Jak o nią trudno, wszyscy wiemy.
Od niedawna działają w prokuraturach regionalnych specjalne działy do spraw błędów medycznych. O tym, jakie były założenia związane z ich utworzeniem, pisałam m.in. tutaj i tutaj.
Jak wygląda sytuacja po kilku miesiącach funkcjonowania nowych komórek, mówił w Krakowie na zakończonym w ubiegłym tygodniu V Kongresie Prawa Medycznego szef tego działu w katowickiej prokuraturze, prokurator Ireneusz Kunert.
Okazało się, że 60% wcześniej umorzonych postępowań dotyczących tzw. błędów medycznych było nieprawidłowo prowadzone przez niewyspecjalizowane prokuratury rejonowe. Postanowienia o umorzeniu były wydawane zbyt pochopnie, bez należytego wyjaśnienia istotnych dla rozstrzygnięcia sprawy okoliczności i bez przeprowadzenia wszystkich niezbędnych dowodów. Obecnie sporo postępowań jest przejmowanych do prowadzenia przez Prokuratury Regionalne, zdarza się też wznawianie postępowań uprzednio umorzonych.
Prokuratorzy mają więc co robić.
Spośród spraw w prokuraturach na terenie całej Polski, a dotyczących błędów medycznych, w 2015 r. tylko 4 proc. z nich zakończono skierowaniem aktu oskarżenia lub wniosku o ukaranie w trybie art. 335 § 1 k.p.k.
Czy po tym, jak Prokuratury Regionalne wzięły sprawy w swoje (wyspecjalizowane) ręce skuteczność działań prokuratury wzrośnie?
Zobaczymy, ale prokurator Kunert na Kongresie Prawa Medycznego w Krakowie brzmiał przekonująco i wiarygodnie.
{ 12 komentarze… przeczytaj je poniżej albo dodaj swój }
Przykład absurdu biegłego, rozumiem, że opłacanego z naszych podatków, który w opnii broniącej kolegę po fachu pisze: Lekarz taki i taki jest dobrym lekarzem, bo ma dużo pacjentek …
Pani Mecenas,
a co w sytuacji, jeżeli pomimo próśb pacjenta, ba, nawet pełnomocnictwa notarialnego (lekarz zakwestionował pełnomocnictw) szpital po prostu dokumentacji nie udostępnia? Nie wydaje dokumentacji aż do śmierci pacjenta, a potem pomimo orzeczenia Rzecznika Praw Pacjenta o złamaniu prawa przez szpital prokuratura uniewinnia dyrektora placówki bo nie jest funkcjonariuszem publicznym (oskarżenie z art. 231 kk)? W związku z brakiem udostępnienia dokumentacji pacjent stracił możliwość leczenia w klinice wyższej rangi? To nie jest błąd medyczny, ale pacjent został „zawieszony” w szpitalu na 1 rok! I umarł w tym szpitalu. Rzecznik twierdzi, że w takich sytuacjach odszkodowanie nie przysługuje. Czy tak jest faktycznie?
Niestety, Rzecznik Praw Pacjenta ma rację. To wyjątek od zasady, że za naruszenie praw pacjenta przysługuje zadośćuczynienie – za odmowę wydania nie przysługuje:
„Art. 4. [Zadośćuczynienie pieniężne; suma pieniężna na cel społeczny]
1. W razie zawinionego naruszenia praw pacjenta sąd może przyznać poszkodowanemu odpowiednią sumę tytułem zadośćuczynienia pieniężnego za doznaną krzywdę na podstawie art. 448 Kodeksu cywilnego.
2. (…)
3. Przepisu ust. 1 nie stosuje się do zawinionego naruszenia prawa pacjenta do:
1) (…)
2) (…)
3) dostępu do dokumentacji medycznej dotyczącej jego stanu zdrowia;”
Wszystko to się zgadza, ale jednocześnie należy zaznaczyć, że brak udostępnienia tej dokumentacji w odpowiednim czasie mógł mieć (i miał) wpływ na narażenie pacjenta na niebezpieczeństwo utraty życia (i miał) lub ciężki uszczerbek na zdrowiu. Skoro Rzecznik stoi na straży swojej własnej ustawy i wskazuje szpitalowi naruszenie prawa, to w takim razie na jakiej drodze można to naruszenie egzekwować, skoro nie znajduje zastosowania art. 231 k.k.?
Odpowiedzialność karna, a prawo do zadośćuczynienia, to dwie różne kwestie.
Szanowna Pani Mecenas,
proszę mi wybaczyć mylenie pojęć, nie jestem prawnikiem, bardziej mnie interesuje pewna logika. Bo jeżeli pacjent jest np. nieprzytomny, nie upoważnił nikogo do dokumentacji, nie ma czasu na ustanowienie przedstawiciela ustawowego, trzeba ratować życie i jest np. możliwość przewiezienia pacjenta do zagranicznej kliniki, która tę przypadłość leczy, a warunkiem przyjęcia do tej kliniki, jest przedstawienie pełnej klinicznej dokumentacji, której szpital nie wydaje (łamiąc własny regulamin, ustawę o RPP i nie respektując pełnomocnictw), a w tym momencie życie pacjenta zależy od tej dokumentacji? Ze statystyk RPP wynika, że szpitale często tej dokumentacji nie chcą udostępniać, pacjenci obawiają się potem sądów, bo z góry wiedzą, że są skazani na porażkę.
To prawda, prawo nie nadąża za ŻYCIEM. Celowo napisałem dużymi literami, bo w tym przypadku prawo to życie odbiera. Po mojej rocznej walce ze szpitalem, prokuratura przez rok prowadziła postępowanie, a po roku tego postępowania zaważyła, że postawiła niewłaściwe zarzuty. Czyli w XXI można zostać więźniem szpitala, a potem dowiedzieć się, że nie ma na to paragrafu, że nic się nie stało. Czy nie sądzi Pani, że problem z udostępnianiem dokumentacji rodzi ze sobą automatycznie podejrzenie błędu lekarza? Skoro jedni pacjenci dostają dokumenty od razu, a inni muszą o nie walczyć? Przecież to jest historia NASZEJ choroby, NASZEGO leczenia, czyli NASZEGO prawa do ŻYCIA.
Tak, tak uważam. Im bardziej komuś zależy na ukryciu błędów, zaniechań i opóźnień podczas keczenia, tym dłużej pacjent czeka na dokumentację i tym większe są problemy z jej uzyskaniem. Jaskrawo to widać w sprawach, które analizuję.
Tak, ale ten czas oczekiwania o którym Pani mówi może mieć (i często ma) wpływ na pogorszenie stanu zdrowia pacjenta. Czyli obserwuje Pani ciąg przyczynowo-skutkowy pomiędzy blokowaniem dostępu do dokumentacji, a próbą zatajenia czegoś. Czy udaje się to udowodnić w sprawie? Jest to przecież przesłanka bardzo źle świadcząca o lekarzu, czy podmiocie udzielającym świadczenia. Bo przecież każdy może popełnić błąd, ale inaczej to wygląda, gdy próbuje ten błąd naprawić, a inaczej gdy to ukrywa.
Najtrudniej w sądzie bywa właśnie ze związkiem przyczynowo-skutkowym, a już szczególnie w zakresie dostępu do dokumentacji i konsekwencji jego blokowania. Wydawałoby się, że aspekt oceny etycznej też powinien mieć znaczenie, ale niestety w polskim systemie, gdzie nie ma ławy przysięgłych – to są często pomijalne dla sędziego niuanse. Liczy się twarda, udowodniona opinią biegłego z zakresu medycyny, wina i związek przyczynowo skutkowy pomiędzy zawinionym działaniem lub zaniechaniem (jak w tym przypadku) a pogorszeniem stanu zdrowia lub śmiercią pacjenta. Mówię o odpowiedzialności cywilnej i dochodzeniu roszczeń po śmierci osoby bliskiej.
Najtrudniej, to nie znaczy, że jest to niemożliwe, czy dobrze rozumiem? Mając twarde dowody na karkołomne wręcz próby blokowania dostępu do dokumentów przez szpital, które łączą ciąg przyczynowo-skutkowy. Celowo pomijam aspekt błędu lekarza, bo dużo bardziej wyniszczające dla pacjenta może być utrzymywanie go w stałym rozstroju zdrowia i wtedy właśnie aspekt etyki ma największą wagę.
Mam Pan rację. Prawo niestety czasem nie nadąża za życiem:(, a wszystkie procedury trwają i trwają. Jedyna nadzieja wg mnie jest jednak w postępowaniu karnym i dziwię się, że prokuratura nie drąży tematu.