Tytuł to niemal dosłowny cytat z motta przewodniego konferencji dla lekarzy, w której ostatnio uczestniczyłam. Pełne motto brzmiało: „Pediatra na wokandzie, czyli jak nie trafić do sądu lub… nie przegrać”.
Tak, tak, lekarze coraz częściej się szkolą nie tylko, jak nie popełniać błędów w leczeniu, ale i jak nie zapłacić pacjentom odszkodowania i uniknąć odpowiedzialności za – już popełniony – błąd lekarski.
A co ja robiłam na tym sympozjum? Dobre pytanie. Grzecznie słuchałam o tym, jak są instruowani lekarze, bo dobrze jest znać strategię przeciwnika;)
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość organizatorom i uczestnikom tej konferencji. Oprócz wskazówek dla lekarzy, jak przygotować obronę prawną i składać zeznania w prokuraturze, żeby się nie pogrążyć (wykład prawnika) i jak rozmawiać z pacjentem, żeby sobie nie zaszkodzić (wykład psychologa), to trzeba przyznać, że wysłuchaliśmy też szeregu wykładów o tym, jak lepiej leczyć.
Na przykład, jak nie zlekceważyć pierwszych objawów sepsy czy „ostrego brzucha” i kiedy dochodzi do zbyt późnego odesłania dziecka do szpitala przez lekarza.
Kilka wystąpień wygłosili lekarze, praktycy, będący jednocześnie biegłymi sądowymi. Konkluzja ich wykładów była zawsze taka sama: „Proszę pamiętać, że dokumentacja medyczna to najlepsza obrona lekarza w procesie”. Nic dodać, nic ująć.
Piszę o tym od zawsze: na sali sądowej, poza zupełnie wyjątkowymi sytuacjami, o tym kto ma rację, rozstrzyga treść dokumentacji medycznej. Polecam lekturę moich wpisów: „Dokumentacja medyczna z porodu” czy „Dokumentacja medyczna – milczący świadek”.
Z punktu widzenia interesów lekarzy, to na pewno dobrze dla nich, że są szkoleni jak ukrywać popełnione błędy. Niestety, fakt, że lekarze będą bardziej świadomi procedur prawnych, dla pacjentów oznacza automatycznie jeszcze trudniejszą drogę do uzyskania odszkodowania.
Na szczęście dla pacjentów, póki co nadal zdarzają się sytuacje, że lekarze, próbując zatuszować swoje błędy, przekombinują.
Na przykład:
U pacjentki wystąpiły poważne powikłania po operacji cholecystektomii (więcej o powikłaniach przy tym zabiegu napisałam w poście: „Cholecystektomia – laparoskopia zawsze bezpieczna?”). Lekarze tłumaczyli, że cóż: powikłania zawsze mogą się zdarzyć, a pacjentka wyraziła świadomą zgodę na operację i była poinformowana o ryzyku.
Niestety – dla lekarzy – proces sądowy ujawnił prawdę. Popełniono błąd na błędzie…
Kwalifikacja do usunięcia pęcherzyka żółciowego i diagnoza kamicy pęcherzyka była nieprawidłowa – nie wykonano ani cholecystografii ani USG, a wynik badania histopatologicznego usuniętego preparatu wykazał, że jest to „pęcherzyk cienkościenny, bez złogów” – czyli był zdrowy. Pacjentka zatem w ogóle nie powinna być operowana!
Dodatkowo, w karcie informacyjnej ordynator poświadczył nieprawdę, wpisując jako rozpoznanie końcowe: „kamica pęcherzyka żółciowego”.
Co ciekawe, w usg wykonanym u pacjentki w kilka dni po operacji usunięcia pęcherzyka żółciowego – inny lekarz stwierdził: „prawidłowy pęcherzyk żółciowy, cienkościenny, bez złogów”.
Hmm: pęcherzyk żółciowy pojawia się i znika?
I jeszcze jedna „ciekawostka”: w tomografii komputerowej (TK) jamy brzusznej lekarz diagnosta opisał, że „przewód żółciowy resekowany” (czyli usunięty, główna droga żółciowa została przypadkowo wycięta) , a mimo to, w karcie wypisowej zapisano eufemistycznie: „PŻW nieuwidoczniony” – podczas kiedy jest jasne, że przewód ten został wycięty!
Lepiej jednak, żeby pacjent za dużo nie wiedział…
Biegły tę kaskadę błędów podsumowuje tak:
„Kluczowymi momentami, które zawarzyły o trwającym horrorze dla tej pacjentki były:
- pierwsza operacja wykonana bez wskazań,
- zła technika operacyjna obu chirurgów, nieupewnienie się przed wypisem ze szpitala nr1, czy wszystko jest w porządku, powódka bowiem już skarżyła się na bóle brzucha, ale zbagatelizowano te skargi,
- nie wnosząca nic laparoskopia wykonana kilka dni później – w kontekście jednoznacznego opisu w badaniu TK, które określiło bardzo dokładnie patologię pooperacyjną,
- niewytłumaczalna strata kolejnych kilkunastu dni do właściwej operacji naprawczej.”
Przykłady podobnych prób zamiatania pod dywan, z którymi stykam się często na salach sądowych, możnaby mnożyć.
Szczęśliwie, jak widać na powyższym przykładzie, niektórym lekarzom nawet najlepsze szkolenia „z unikania odpowiedzialności” nie pomogą.
{ 1 komentarz… przeczytaj go poniżej albo dodaj swój }
Miałam nie komentować, ale dzisiaj mnie udusiło. Pacjent z przerzutami do kręgosłupa szyjnego i uciskiem rdzenia – nie chcieli go operaować, bo rak. Mnie – z uciskiem rdzenia, bo SLE. Obadwa – do sądu lekarskiego i cywilnego. A nasi chirurdzy by powiedzieli, że się zastanawiali….
Przepraszam za emocje. Udało się – oboje jesteśmy zaopatrzeni, a dodatkowo zaopiekowałam się pacjentem \”pominiętym\” przez onkologów. Aż za dobrze wiem, jak łatwo czasem lekarzom się wymigać z odpowiedzialności: zdania o rozważaniu, plusach i minusach. Najgorsze, że żadnemu biegłemu \”rozważań\” nie da się podważyć. Bo przecież za chwilę mogli się zdecydować.
Naprawdę nie pluję w gniazdo lekarskie, do którego ponoć należę. Tylko czasami poraża mnie bezmyślność. Bo każdy z tych może stać się pacjentem. I co wtedy???