Nie lubię spraw o zakażenie szpitalne. Bo z zakażeniami jest niemal jak z Yeti – wszyscy wiedzą, że istnieje, ale nikt go nie widział. Wśród lekarzy krążą anegdoty, jak ta:
„W czasie kolejnego Zjazdu Polskiego Towarzystwa Urologicznego w Krakowie (był to rok 1956) miałem na zaproszenie profesora Michałowskiego wykonać pokazową operację plastyczną wysiłkowego nietrzymania moczu u kobiet we własnej modyfikacji. Byłem wtedy młodym docentem i powierzenie mi referatu programowego i operacji pokazowej uważałem za wielki, aczkolwiek stresujący zaszczyt.
Na sali operacyjnej zgromadziło się kilkunastu gości kongresowych, przyglądających się operacji. Po dwóch tygodniach telefonuje Profesor z Krakowa i mówi, że operowana chora czuje się wspaniale, mocz doskonale trzyma, natomiast siostra operacyjna się rozchorowała dlatego, że w zdenerwowaniu podała tacę, na której były niewygotowane narzędzia, a mimo to rana zagoiła się przez rychłozrost.
– Mówiłem zawsze, że bakterii nie ma – tryumfująco powiedział Profesor.”∗
Bo podobno lekarze zabiegowi w ogóle nie wierzą w istnienie bakterii…;)
Mówiąc poważnie, ta wiara zdaje się udzielać biegłym, którzy zwykle uznają, że to niemal niemożliwe, żeby do zakażenia w szpitalu doszło na skutek błędu personelu, lekarza czy pielęgniarki. Najczęstsza konkluzja opinii biegłych sądowych jest taka, że zakażenia szpitalne zdarzają się w najlepszych szpitalach i na całym świecie, trudno więc przypisywać odpowiedzialność za wystąpienie zakażenia szpitalowi. A że w Polsce właściwie nie prowadzi się rzetelnych badań dotyczących odsetka zakażeń w poszczególnych szpitalach i na konkretnych oddziałach, to trudno rozmawiać o konkretach.
Tak, tak: wiem, że działają zespoły zakażeń szpitalnych, dokumentuje się działania zapobiegające szerzeniu się zakażeń i chorób zakaźnych itd. Tyle, że jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że pacjent, u którego zakażenie wykryto w kilka dni po szybkim wypisie w stanie dobrym i „bez gorączki” – to już nie jest pacjent, którego zakażenie jest „nasze”, czyli jest niczyje i takie zakażenie nie obciąża statystyki żadnej placówki leczniczej.
Dlatego – jeśli chodzi o zakażenie – to moim ulubionych hobby jest sprawdzanie, czy jeśli już zakażenie wystąpiło, to szpital prawidłowo i na czas zdiagnozował pacjenta, a następnie odpowiednio leczył, stosując właściwe antybiotyki i we właściwych dawkach, a wreszcie czy należycie monitorował efekty leczenia.
Oczywiście, są wyjątki. W przypadku poważnych zakażeń, warto przeanalizować przebieg leczenia zarówno pod kątem odpowiedzialności szpitala za zakażenie, jak i za niewłaściwe leczenie. Wygrane w sprawach o zakażenie bywają spektakularne – jak w procesie, o którym więcej można przeczytać tutaj.
Bo zdarzają się i obiektywne opinie biegłych, jak poniższa. Wpłynęła w dzisiejszej poczcie rano – i wszyscy w kancelarii od razu mają lepszy humor:)
„Na podstawie dowodów osobowych stwierdzono błędy wykonawcze w pracy personelu takie jak np. czynności przy zmianie opatrunków u różnych pacjentów w tych samych rękawiczkach, zostawianie ran bez opatrunków na dłuższy czas (obchód), zlecanie opieki nad ranami pacjentom i ich otoczeniu etc. – w zasadzie jest to niesporne, bo takich praktyk generalnie nie negowano w materiale dowodowym, a co najwyżej próbowano usprawiedliwiać.
Za wręcz kuriozalne należy tutaj uznać stwierdzenie, że przy zmianie opatrunków narzędziami nie trzeba zmieniać rękawiczek, ponieważ można uniknąć dotknięcia rany lub ciała pacjenta. Oczywiście można umieścić czysty i suchy opatrunek na nieruchomym fantomie na stole z dużą wolną przestrzenią wokół, a wypoczęty wykonawca będzie miał tyle czasu, ile potrzeba, a wtedy może uniknie się dotknięcia; jednakże w rzeczywistości żywy pacjent może się ruszać, będzie ciasno wokół, a niewypoczęta pielęgniarka się będzie się spieszyła (inni pacjenci czekają, a czas ucieka), a na dodatek przesiąknięty opatrunek nie daje się usunąć łatwo narzędziem, a wtedy jest pewne, że rękawiczka dotknie ciała i rany niejeden raz.
Protokoły kontrolne Inspekcji Sanitarnej także stanowią dowód nie wprost, ponieważ ukazują nierzadko ewidentny brak staranności personelu.
Ostatni dowód nie wprost to znajdujące się w aktach sprawy kwestionowanie wpisów w dokumentacji medycznej w toku zeznań świadków (członków personelu medycznego) – przywoływano argumenty, że wpisy są niewiarygodne, bo czynił je lekarz w toku specjalizacji (rezydent). Wskazuje to również na powszechny brak staranności, skoro nikt nie weryfikuje czynności lekarzy w toku specjalizacji, którzy mogą popełnić pomyłkę (dopiero się szkolą). Per analogiam sytuacja wygląda tak, jakby instruktor nauki jazdy twierdził, że za zdarzenie drogowe odpowiada kursant, a on sam tylko siedział obok.
Podsumowując przyjęte w pozwanym szpitalu nieprawidłowe praktyki oraz nierzadki brak staranności personelu w istotnym stopniu sprzyjały zakażeniom u powoda.”
Nic dodać, nic ująć.
∗anegdota została zaczerpnięta ze strony internetowej dr. n. med. Ryszarda Marandy
{ 1 komentarz… przeczytaj go poniżej albo dodaj swój }
Przydatny wpis. Pozdrawiam!