Komentarz internauty pod jedną z publikacji na temat sytuacji patomorfologów w Polsce:
„Dyrektorzy ze szpitali z oddziałami onkologicznymi zatrudniają, płacąc duże pieniądze za kontrakty, znakomitych chirurgów i onkologów, kupują drogi, nowoczesny sprzęt, ale oszczędzają na tym, co podstawowe: likwidując własne pracownie patomorfologiczne i zwalniając pracujących w nich za przysłowiowe grosze patomorfologów. Potem ci znakomici, drodzy lekarze, posługując się tym znakomitym sprzętem i nowej generacji drogimi lekami, leczą chorych na podstawie diagnozy, postawionej przez pracującego na śmieciówce w oddalonej od znakomitego szpitala o 300km firmie „garażowej”, patomorfologa diagnozującego niewidzącymi ze zmęczenia oczami w 16-tej godzinie pracy, o godz. 23 wieczorem, jako setny tego dnia przypadek. Co z tego, że znakomity onkolog, chirurg, sprzęt, leki, kiedy wiarygodność podstawowej diagnozy patomorfologicznej, na której opiera się całe leczenie, mocno wątpliwa.”
Czy tak było także i w przypadku leczenia pacjentki, kiedy to pobrane podczas zabiegu ginekologicznego w szpitalu wycinki przesłano do zewnętrznego laboratorium w Warszawie?
Wynik był zatrważający: we fragmencie badanym przez laboratorium odkryto nowotwór „basaloid squamous cell carcinoma”, który cechuje wysoka złośliwość i rozległe oraz szybkie przerzuty.
Lekarze zalecili jak najszybsze usunięcie narządów rodnych i skierowali pacjentkę do specjalistycznego instytutu. Jej ginekolodzy, ze względu na wyjątkową złośliwość tego rodzaju raka, wskazali na konieczność radykalnego zabiegu chirurgicznego. Skierowali też na dodatkowe badania (tomografię miednicy, klatki piersiowej, brzucha, kolonoskopię), bojąc się, że mogło już dojść do przerzutów. Te badanie nie potwierdzały jednak rozpoznania groźnego nowotworu.
Jedynym wynikiem wskazującym na groźną chorobę był opis histopatologiczny z warszawskiego laboratorium. Dlatego pacjentka zdecydowała się na wypożyczenie preparatu z tej palcówki w celu ponownego przebadania, już w innej jednostce.
Próbki trafiły do innych histopatologów. Okazało się, że owszem, chodzi o raka, ale zupełnie innego rodzaju: w preparacie były tkanki raka podstawnokomórkowego skóry, a materiał do badań pochodził przecież z macicy! Specjaliści zasugerowali, że za całą sytuację może odpowiadać pomieszanie materiału do badań. Materiał został wysłany przez pacjentkę do badań DNA. To badanie przyniosło odpowiedź na wątpliwości: materiał z polipem został zanieczyszczony przez tkankę nowotworową innego pacjenta – najprawdopodobniej mężczyzny z rakiem podstawnokomórkowym skóry.
Kto pomieszał próbki? Czy materiał był prawidłowo pobrany w szpitalu, przygotowany do transportu do odległej Warszawy, transportowany zgodnie z przepisami? Czy w laboratorium przestrzegano procedur i jak to się stało, że do bloczka parafinowego trafiły tkanki dwóch różnych osób? Czy tylko lekarz się pomylił, nie zwracając uwagi na fakt, że jego diagnoza jest co najmniej dyskusyjna? Obie jednostki: szpital i warszawskie laboratorium, mają liczne certyfikaty jakości i teoretycznie taki prosty błąd nie miał prawa się tam zdarzyć. Postępowanie, jakie prowadzimy w tej sprawie, jest w toku.
Konkluzja: w razie najmniejszych wątpliwości, weryfikujmy wynik badania histopatologicznego, korzystając ze wszelkich dostępnych możliwości.
***
Treść opracowano na podstawie artykułu Iwony Hajnosz, pt.: Rok z cudzym rakiem. Szokująca diagnoza, pomieszane próbki.
{ 0 komentarze… dodaj teraz swój }