… i wciąż tak opowiadała.”
W tym przypadku samochwał było kilka.
We wrześniu 2010 roku w Clinical Microbiology and Infection, zakładając zapewne, że takie fachowe wydawnictwo i w dodatku po angielsku, dostępne jest tylko wybrańcom, grupa lekarzy opublikowała interesujący artykuł.
Omówiono wyjątkowy przypadek zbiorowego zakażenia groźną bakterią paciorkowca ropotwórczego w jednym z krakowskich szpitali. W publikacji podano, że wyniki dochodzenia epidemiologicznego nie budzą żadnych wątpliwości i wskazują, że źródłem zakażenia był „członek personelu medycznego”.
Nie byłoby w tym może nadal nic dziwnego, gdyby w tym czasie nie toczył się proces o odszkodowanie z powództwa trzech z zakażonych pacjentek, a autorami artykułu nie byli… lekarze z pozwanego szpitala!
Warto dodać, że postępowanie tkwiło w nieco martwym punkcie. Nie wiadomo było, jak doszło do powstania ogniska epidemiologicznego. Szpital bronił się przed odpowiedzialnością standardowo, ale skutecznie: że posiadał niezbędne procedury, a personel był przeszkolony. Źródła zakażenia poszukiwaliśmy nawet w nieprawidłowych zasadach zagospodarowania odpadów medycznych. Wszystkie dowody były jednak dość słabe, poza jednym, oczywistym faktem: zarażonych zostało w tym samym czasie sześciu pacjentów. Trzeba jednak pamiętać, że sprawy o zakażenie szpitalne są paskudne pod względem dowodowym: to pacjent musi udowodnić, że do zakażenia doszło z winy personelu medycznego.
Artykuł „samochwał” okazał się w tym baaardzo pomocny☺
Rzekomym „członkiem personelu medycznego” – jak to eufemistycznie ujęto w publikacji – okazała się być salowa, nosiciel bakterii. Uwaga: salowa NIE jest członkiem personelu medycznego. Zapewne wstydem było jednak przyznać się Europie, że to salowa uczestniczyła w czynnościach medycznych i okresowo zastępowała ona jedną z pielęgniarek, której obecność przy zabiegu jest obowiązkowa. Uczestniczyła w takich czynnościach, jak układanie pacjentek na stole operacyjnym, podawanie członkom zespołu różnych przedmiotów, dezynfekowanie pola operacyjnego czy wiązanie sterylnego fartucha lekarza. Między zabiegami sprzątała salę. Odbywało się to za wiedzą i zgodą przełożonych, a fakt, że salowa – oprócz wykonywania swoich obowiązków – odgrywała także rolę pielęgniarki, tuszowano, nie wpisując jej danych do protokołu operacyjnego.
Zakażenia miały szczególnie dramatyczny przebieg: doszło do wstrząsu septycznego, a pacjentki niemal cudem przeżyły. W wyniku zakażenia bakterią Streptococcus pyogenes każda z powódek walczyła o życie ponad miesiąc, a przez kolejne miesiące nie były w stanie normalnie funkcjonować i zajmować się urodzonymi podczas feralnych porodów dziećmi. Bezpośrednim następstwem sepsy było rozległe ropne zapalenie w jamie brzusznej. Pacjentki długo wymagały intensywnego leczenia szpitalnego, przeszły szereg operacji, utrzymywane były w stanie śpiączki farmakologicznej. Przebyte leczenie pozbawiło je możliwości posiadania dzieci, co dla dwudziestokilkuletnich młodych kobiet stało się ogromną traumą.
Ordynator, który odpowiada za organizację pracy oddziału, nie poniósł żadnych konsekwencji.
Sąd zasądził od szpitala odszkodowanie za poniesione wydatki oraz zadośćuczynienie za cierpienie: 350 tys. zł. i 600 tys. zł. Odsetki za lata procesu niemal podwoiły te sumy. Dlaczego?
Bo proces trwał długo, a szpital od początku do końca, czyli od pozwu do wyroku szedł w zaparte. „Samochwały” zeznając jako świadkowie albo nie pamiętali, albo pamiętali zadziwiająco inaczej, niż opisali w artykule.
Dlatego nigdy nie odważę się powiedzieć, że jakaś sprawa o błąd medyczny jest „oczywista”. Nie ma spraw „oczywistych”. Każda wymaga żmudnej pracy i odrobiny szczęścia.
{ 2 komentarze… przeczytaj je poniżej albo dodaj swój }
Prawdę mówiąc wiedziałem, że kiedyś zacznie Pani Mecenas tu publikować. Powodzenia
Dziękuję! Ja to wiedziałam od nie tak dawna:)